18 sty 2017

Rozdział 5

Po wszystkim mógł powiedzieć mnóstwo rzeczy: niemalże każdy centymetr jego skóry był pokryty siniakami lub zadrapaniami, w płucach zalegał mu jakby płynny ołów, krew sączyła się z jego nosa, a spękane usta piekły niemiłosiernie mocno. Jednak nie mógł powiedzieć, że żałował. Pokazał wszystkim, iż jest silny i się nie boi. Był to swego rodzaju jego klucz do przetrwania, więc kiedy już go złapał, nie musiał aż tak martwić się o każdy kolejny dzień w miejscu, jak to.
Strażnicy odciągali go od drugiego więźnia, jednak on nie chciał im się poddać i wciąż wpatrywał się w oczy przeciwnika. Oddychał ciężko, ogrom siły zabierało mu złapanie choć odrobiny powietrza, ale dzielnie utrzymywał kontakt wzrokowy z mężczyzną. Był głuchy na jego krzyki i groźby, furię, która emanowała od niego zbyt silnie, by jej nie odczuć. Po prostu patrzył na niego, desperacko starając się oddychać równomiernie. Ignorował potworny ból, który promieniował po całej jego klatce piersiowej, dodatkowo tłumiła go adrenalina, buzująca w każdej kropli jego krwi. Wpadł w swego rodzaju trans i był tego świadomy, jednak nie chciał go przerwać. W końcu czuł się wyzwolony, jakby nawet więzienne kraty go nie ograniczały. Szarpał się przez chwilę, może dwie, walczył o wolność, której zaznała jego dusza, kiedy po raz pierwszy zaatakował. Był w stanie umrzeć za każdy kolejny cios, byleby tylko ponownie poczuć tę lekkość. Jednak jego próby bardzo szybko zostały stłumione. Czuł ogromny nacisk strażników na barkach od chwili, w której starali się oni rozdzielić dwójkę. Stanowczo zaczął się on przesuwać na środek jego klatki piersiowej, aż w końcu sięgnął ku górze i zacisnął się na jego gardle.
Wolność zupełnie uciekła, chwila uniesienia z powrotem zrzuciła go na ziemię, tak twardą i zimną, brak tlenu wyraźnie dawał się we znaki, a skóra piekła zupełnie tak, jakby była przypalana. Adrenalina opadła, a przed oczami narastała ciemność. Powieki stały się nazbyt ciężkie, aby mógł utrzymać je otwarte, choć walczył o to, by ich nie zamknąć. Powietrze zgęstniało na tyle, by nie mógł nim napełnić płuc, a promienie słoneczne skutecznie omijały jego osobę. W jednej chwili całe jego ciało przebiegł dreszcz, ochładzając krew, która jakby tężała w jego żyłach. W końcu oczy całkiem się zamknęły, a wszelki kontakt z otoczeniem się urwał. Przegrał tę walkę, w końcu musiał dać za wygraną, choć tak naprawdę zdobył to, na czym najbardziej mu zależało.

:::

Otworzył oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znajdował. Leżał na łóżku, które było łudząco podobne do tego, na którym sypiał, choć wyglądało na znacznie wygodniejsze od jego wypłowiałego materaca. Bardziej, aniżeli ciemność i monotonność przeznaczonej mu celi, przytłaczała go biel, wszechobecna w tym miejscu, wręcz oślepiała go ona. Była tak czysta, nie skażała jej nawet kropla szarości, która panowała w całym ośrodku Goulburn, czy winy, ciążącej we wszystkich bijących tam sercach. Wydawała się ona nie mieć kresu, jednocześnie odbierając mu dech, zupełnie tak, jakby ściany zbliżały się do niego w zastraszająco szybkim tempie.
Nie był pewny, gdzie się znajdował, jednakże z całych sił pragnął się stąd wydostać. Podpowiadał mu to instynkt, choć naprawdę nie wiedział, skąd wzięła się w nim chęć ucieczki. Być może to niepewność, której ostatnimi czasy było zdecydowanie zbyt dużo w jego życiu. Kolejny raz grunt pod jego stopami stał się miękki, zbyt grząski, by mógł po nim pewnie stąpać. Musiał biec, by jak najszybciej wrócić do miejsca, w którym czuł się względnie bezpiecznie.
Szarpnął rękami, by już chwilę później poczuć silny ucisk na nadgarstkach. Nieco uniósł głowę i spojrzał na nie. Dostrzegł dwa skórzane pasy, które przyszpilały jego ręce do łóżka.
— Och, widzę, że już się obudziłeś — głęboki, twardy, kobiecy głos dobiegł go zza głowy. Dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa i ramion Michaela. — Jak się czujesz?
— Kim jesteś? — zapytał słabym głosem, w odpowiedzi dostając śmiech. — Co ja tu robię?
— Stawiałeś znaczny opór Joshowi i cóż, potraktował cię nieco zbyt brutalnie — westchnęła, stając tuż obok więźnia.
Wydawała się mieć około czterdziestu lat, przez jej czoło i policzki przemykało wiele bruzd, zmarszczek i zadrapań, dość płytkich, choć widocznych. Błyszczące włosy o kolorze blond miała upięte w zwięzły kok, nie wystawał z nich nawet jeden kosmyk. Na powiekach kobiety gościł blady, brązowy cień, a spękane usta ozdobione były krwistą szminką. Biały kitel, który miała na sobie, był idealnie wyprasowany, doskonale leżał na jej smukłym ciele, a do jego kieszonki była przyczepiona metalowa plakietka, w której wyryte było jej imię – Myrtle.
— Michael, Michael, Michael... — westchnęła zrezygnowanym głosem, kładąc jeden ze smukłych palców na jego szczęce. Powoli przesuwała opuszką w dół, na jego brodę, potem przez usta, na policzek. Niemalże na całej jego twarzy znajdowały się siniaki lub drobne strupy, których faktura wbijała się w jej delikatną skórę. Doskonale czuła każde z wybrzuszeń, zawyżoną temperaturę czy ból, jakim pulsowało jego ciało. — Warto było? Dało ci to coś? — westchnęła, ścierając kropelkę potu z jego czoła.
— Nie twoja sprawa — mruknął pod nosem, ponownie szarpiąc rękami.
— Myślałeś chociaż o konsekwencjach? — puściła mimo uszu jego słowa, okrążając łóżko, na którym leżał. — Cela nie jest najgorszym miejscem, w jakim możesz się znaleźć. Są tu ludzie, których umysły są całkowicie stracone i z myślą o nich stworzono przestrzenie odzwierciedlające to. Kiedy tam trafisz, będziesz błagał o litość. A wierz mi, trafisz tam za to, co zrobiłeś.
— Straszysz mnie?
— Och, Michael — westchnęła, ostrożnie kładąc dłoń na niego policzku. — Chciałabym cię tylko straszyć — powiedziała cicho, spoglądając w oczy mężczyzny. Kobieta sięgnęła wolną ręką za głowę Clifforda, by tuż po chwili delikatnie obmywać rany na jego twarzy.
Brunatna stróżka wody z krwią spłynęła w dół jego szczęki, by znaleźć swoje ujście na prześcieradle, niszcząc nienaganną biel, którą raziło wzrok. Razem z tą kroplą, tak małą i niepozorną, spłynęła również odrobina jego cierpienia. Chłodna ciecz złagodziła ból, który rozrywał jego każdą myśl. Z chwili na chwilę cierpienie docierało do niego coraz mocniej, przez co stawał się jeszcze bardziej niespokojny. Jego wnętrze potrzebowało ulgi, wręcz błagało o nią, krzycząc i wijąc się wśród każdej z jego myśli. Świadomość nadchodzącej męki budowała w jego wnętrzu jakby barierę. Nie potrafił się cieszyć ze swojego małego zwycięstwa, jego głowa skupiała się na każdym z zadrapań i siniaków, trudzie, z jakim oddychał, zapewne połamanych żebrach i świadomości, że być może to nie jego ostatnia walka. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wystawił siebie jako ofiarę i będzie musiał znieść wszystkie tego konsekwencje – zarówno te, których oczekiwał, jak i te, których istnienia był świadom, choć miał nadzieje, że go ominą. Ta nadzieja uciekała, w miarę, kiedy cierpienie narastało.
Siła, z jaką uderzał go przeciwnik, w dalszym ciągu trafiała do niego jakby przez mgłę, która powoli zaczynała osiadać w jego głowie. Nie było już złudzeń czy domysłów, znieczulającej adrenaliny i instynktu przetrwania, który obudził się w jego wnętrzu. Emocje opadły, a wraz z nimi pewna iluzja, którą karmił się z każdym zamachem ręki. Był za to ból, i chociaż nie był on bólem porażki, tkwił równie głęboko w głowie Michaela. Przesycał każdą myśl Clifforda, w całym swoim życiu nie doświadczył go w tak intensywny sposób.
Jego głowa ponownie opadła na poduszki. Ciche westchnienie opuściło jego usta, kiedy Myrtle kończyła przemywać jego twarz. Kobieta zajęła się nim w należyty sposób. Dbała o to, by rany były czyste, opatrunki na brzuchu i torsie zawsze zmienione, a cierpienie minimalne, choć nie była cudotwórcą. Nie mogła uśmierzyć bólu całkowicie, jednak niwelowała go na tyle, by nie przekraczał on granic wytrzymałości więźnia.
Michael nie ufał kobiecie, jednak był wdzięczny za jej troskę. Przez jakiś czas dawała mu ona namiastkę bezpieczeństwa. Zdawał sobie sprawę, iż po jego wyczynie nie będzie ona trwać zbyt długo, dlatego dawał odpocząć swojej głowie tyle, ile tylko mógł, przygotowując się na to, co miało nadejść.
Wciąż nie wiedział co Myrtle miała na myśli, mówiąc o przestrzeniach dla ludzi o straconych umysłach. Zdawał sobie jednak sprawę, że trafi tam, nie miał żadnych wątpliwości co do tego. Nie wiedział tylko jak się do tego przygotować. Pielęgniarka – czy kimkolwiek była kobieta – nie powiedziała już nic więcej, jakby w tej sytuacji niewiedza była jedynym ratunkiem Michaela, jego błogosławieństwem. I to właśnie było dla niego najbardziej przerażające.
Nie miał jednak pojęcia, na co się przygotowuje. Wydawało mu się, iż może to być zarówno tortura fizyczna, jak i psychiczna, zupełnie taka, jaką posługiwali się straceńcy. Spodziewał się odwetu za każdy z urazów, jakie przyniósł przeciwnikowi, ale też za te, których sam doznał. Jednak oczyma wyobraźni widział również to, jak pracownicy ośrodka krzyczą mu wprost w twarz nie tylko winę, jaką był obarczony, ale również kolejne zbrodnie, które tak właściwie pchnęły go do jego własnej.
Wiedział, że nic nie byłoby gorsze od właśnie tego.
— Mogłabyś to poluzować? — zapytał, szarpiąc za sine nadgarstki, które wciąż były przyszpilone do łóżka. — Proszę, ręce mi już całkiem zdrętwiały.
— Wiesz, że nie powinnam — westchnęła, zadbaną dłonią przesuwając po jego przedramieniu. — Zasłużyłeś sobie na nie i zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
— Miej litość. Przecież dobrze wiesz, że niczego nie zrobię! Tylko chwilka! — błagał mężczyzna, jednak Myrtle była nieugięta.
Clifford nie był pierwszym, który starał się ją wziąć na litość. Doświadczenie nauczyło ją, że takim ludziom nie warto ufać. Musiała przyznać, nie wyglądał on na nazbyt niebezpiecznego czy nienormalnego, jednak wiedziała dobrze, iż mógł po prostu nosić pewną maskę – anioł byłby w stanie zabić, nawet gdyby wyglądał na najczystszą i niewinną istotę na świecie.
Mimo tego kobieta uległa. Oczywiście, nie całkowicie. Bardzo delikatnie i ostrożnie poluzowała jeden z pasów, upewniając się, iż nawet tak mężczyzna nie da rady wyswobodzić ręki ze skórzanej bransolety. Przyglądała się, jak Michael zaciska i rozkurcza rękę, która traciła blade zabarwienie. Krew ponownie bez zakłóceń dotarła do samych koniuszków palców więźnia, przez co czuł mrowienie w każdym z mięśni dłoni.
Wzrok kobiety przykuł okurzony pierścionek, który swoje miejsce znalazł na serdecznym palcu mężczyzny. Kurz i sadza wbiły się w niewielki napis, który wygrawerowano na jej wierzchu. Była to data, jednakże brud rozmywał się również poza cyfry, znacznie utrudniając ich odczytanie.
— Była dla ciebie ważna, prawda? — spytała przyjemnym i ciepłym, ale jednocześnie współczującym tonem głosu, sięgając do drugiego nadgarstka. — Byłbyś w stanie to dla niej zrobić? A może zrobiłeś to dla niej? — zapytała śmiało, czując pod palcami, jak obolałe mięśnie mężczyzny się napinają.
— Co cię to obchodzi? Czemu w ogóle o to pytasz?! — wycedził przez zęby, starając się całą swoją wolą opanować samego siebie. — Co to zmieni?
— Może ci to pomoże?
— Nie jesteś jakąś pieprzoną adwokatką, żeby pytać się mnie o takie rzeczy — odburknął, odwracając głowę, by nie patrzeć w szare oczy jego opiekunki.
— Ale mogę pomóc twojej duszy, a to jest równie ważne — odparła przyciszonym głosem, opuszką palca wodząc po jego klatce piersiowej. — To ona cię boli, a nie morderstwo. Nie w nim widzisz swoją winę.
— Och, to takie rozczulające! — zadrwił, a chichot opuścił jego wargi. Wciąż nie odważył się spojrzeć na Myrtle, jakby jej wzrok miał rozdrapać zabliźniające się rany na jego sercu. Tak naprawdę nie dopuściłby do tego huragan, który mieszkał w jego wnętrzu, jednak pewien strach wciąż nie pozwalał mu tego zrozumieć.
Kobieta już miała zacząć mówić, jednak po gabinecie rozniósł się dźwięk pukania do drzwi, a już po chwili salę zaszczycili swoją obecnością dwaj ochroniarze. Echo ich ciężkich kroków rozniosło się po całym pomieszczeniu, dudniąc w uszach Clifforda.
— Zabieramy go. — Oświadczył jeden z nich, wyciągając zza paska parę połyskujących na srebrno kajdanek. Ton jego głosu mówił sam za siebie – brak sprzeciwu.
Myrtle posłusznie, chociaż ociągając się, rozpięła brązowe pasy, które nie pozwalały się więźniowi ruszać. Jej miękkie i delikatne dłonie zastąpiły ciężkie i szorstkie, kiedy jeden z funkcjonariuszy łapał jego sine nadgarstki, by zapiąć na nich dwie bransolety. Ciasno oplatały one jego ręce, uniemożliwiając Michaelowi jakikolwiek ruch większy, aniżeli długość łańcucha, który je scalał. Zdążył się do tego przyzwyczaić – każdego ranka, jaki i popołudnia, a także wieczoru miał zakładane kajdanki, by przeprowadzić go do wspólnej sali. To był już schemat, w który zmieniło się także jego życie. Chwilami miał wrażenie, że w kółko przeżywa jeden dzień, chociaż kartki w kalendarzu były zrywane każdego śniadania, przełamując monotonię nowymi datami.
Michael został szarpnięty do góry. Kiedy tylko stanął na równych nogach, strażnik pchnął go do przodu, przez co zachwiał się, niemalże upadając na kolanach przed drugim z funkcjonariuszy. Czuł się jeszcze słabszym, aniżeli był. Ból chował się w nim tak głęboko, iż otaczał mgłą pewne myśli, na ich miejsce wpierając błędne, odbierające mu silną wolę.
Kiedy drzwi pomieszczenia zostały otwarte, brud i cień korytarza zaczęły się niemalże wlewać w biel i czystość tego miejsca. Miał wrażenie, iż otwarły się bramy niebios, wyrzucając go wprost w otchłań diabelskich sideł.
Nie miał jak zaprotestować. Został wypchnięty za drzwi, a zaraz za nim stanęło dwóch pracowników ośrodka. Kładąc dłonie na jego przedramionach, zaczęli go prowadzić w głąb szarego korytarza. Wyraźni kontrast pomiędzy miejscem, w którym był przed sekundą, a tym, w którym się znajdował był tak wielki, że przez chwilę lub dwie problem sprawiało mu dostrzeżenie czegokolwiek, jakby znajdował się w bezkresnej ciemności.
W końcu jednak jego wzrok się przyzwyczaił, mężczyzna zaczął dostrzegać masywne kraty, które oddzielały cele więźniów od całej reszty budynku. Jednak nie były mu one znajome. Znajdował się w zupełnie innej części budynku i zaczynał się powoli bać tego, co miało nadejść.
Cele w końcu doszły do kresu. Hol był równie szary, chociaż nie tak przytłaczający. Jego kilka ostatnich metrów było wolne od metalowych, ciężkich krat, co sprawiało, iż atmosfera tego miejsca była odczuwalnie lżejsza. Można by rzec, iż to dobry znak, jednak Clifford czuł coraz większy strach.
Na samym końcu, na równoległej Michaelowi ścianie, znajdowały się drzwi. Wyglądały na jeszcze bardziej masywne, aniżeli te, które mieściły się u wejść do cel więziennych, jakby skrywały jeszcze mroczniejsze sekrety niż kreatury, które zamieszkiwały to miejsce.
Zdecydowanie nie chciał ich poznać.
Jednak zmierzał dokładnie w ich kierunku, w czym utwierdził go strażnik, który nieco go wyprzedził, by otworzyć wejście. Z wnętrza wyłonił się mrok, zdecydowanie większy od tego, który go otaczał w tamtej chwili. A on nieustannie, choć nie z własnej woli zmierzał w jego kierunku.
Był już na progu, kiedy zaczął stawiać opór, jednak był nieznaczny dla mężczyzny, który sprawował nad nim pieczę. Mężczyzna użył niewielkiej siły, by wepchnąć Clifforda do środka.
— Życzę miłego tygodnia — powiedział z drwiną, zatrzaskując drzwi, a ostatnia wiązka światła opuściła go na dobre.
Wiedział już dobrze, gdzie się znajdował./div>
Izolatka.
Na samą myśl dreszcze przejmowały całe jego ciało. Czuł się samotnie w domu czarnych dusz, jednak wokół niego zawsze było wielu ludzi. Teraz miał być całkiem sam i doskonale wiedział, że może go to doprowadzić do paranoi. Miał ochotę wyrywać sobie włosy z głowy, zdrapać wszystkie strupy ze swojej skóry, krzyczeć aż zedrze gardło, do utraty tchu i jeszcze dłużej. Był tu minutę, może nawet nie całą, a miał ogromną potrzebę rozedrzeć zakurzone powietrze swoim krzykiem.
Brakowało chwili, by zaczął wrzeszczeć, wyrzucać z siebie słowa jak norze, które odbijałyby się od ścian, by echem do niego wrócić. Było tak blisko, już otwierał usta, a milion myśli w jedną sekundę przebiegł przez jego umysł.
I jedna z nich go zaskoczyła. Była tak inna od reszty, tak niecodzienna, że musiał się nad nią zatrzymać.
Aby przejść przez piekło, musiał pojednać się z diabłem. A nie jeden diabeł zaczynał właśnie w tym miejscu.


Witajcie! Jest mi ogromnie miło poinformować was, iż Strach został nominowany do bloga roku katalogu Księga Baśni!
Właśnie rozpoczęło się głosowanie i jeśli uważacie, że opowiadanie jest warte tego tytułu, serdecznie zachęcam was do wzięcia udziału w głosowaniu. Możecie to zrobić tutaj lub w lewej kolumnie bloga.

3 komentarze:

  1. Witam,
    świetny rozdział, ciekawe co go spotka jak wyjdzie z tej izolatki do której po tej bójce trafił...
    przepraszam, że z takim opóźnieniem, ale niestety siły wyższe...
    także chciałam życzyć Tobie wesołych i spokojnych świąt...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, ciekawe co go spotka jak w końcu wyjdzie z tej izolatki...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka,
    wspaniały rozdział, zastanawiam się co go spotka jak w końcu wyjdzie z tej izolatki... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń